Posłowie i senatorowie tracą w Polsce nie tylko szacunek społeczny, ale także polityczne wpływy, a w ich miejsce coraz częściej wchodzą rząd, partie polityczne i różnego rodzaju grupy interesu - uważają eksperci.
25 października - po trwającej przeszło 3 miesiące kampanii wyborczej - odbędą się w Polsce wybory parlamentarne. Polacy wybiorą w nich na czteroletnią kadencję 460 posłów i 100 senatorów, którzy - zgodnie z zapisami polskiej ustawy zasadniczej - reprezentują naród, odpowiadają za tworzenie prawa oraz sprawują kontrolę nad rządem i innymi instytucjami publicznymi. O to, jak w praktyce, zdaniem ekspertów, realizowana jest rola ustrojowa parlamentu oraz o kondycję naszego parlamentaryzmu.
Parlament "stracił na znaczeniu"
Zdaniem dr. hab. Artura Wołka, politologa i profesora Akademii Ignatianum w Krakowie, mamy do czynienia z kryzysem parlamentaryzmu, który odzwierciedla szersze trendy europejskie i światowe.
Jak ocenił Wołek w ostatnich dwóch kadencjach parlament "stracił na znaczeniu" i "stał się przybudówką rządu" - w praktyce jego rola sprowadza się do "zatwierdzania tego, co rząd sobie wymyśli".
Po 1989 r. parlament był prawdziwą areną prowadzenia polityki i posłowie rzeczywiście mieli duży wpływ na ustawodawstwo. To przestało być zgodne z rzeczywistością w okolicy 2007 r. Wtedy po raz pierwszy utworzyła się stabilna większość w ostrym konflikcie z opozycją i działalność ustawodawcza została podporządkowana w 90 proc. logice sporu politycznego pomiędzy Platformą i PiS-em.
Cokolwiek rząd wymyśli, posłowie PO zatwierdzą, bo inaczej będzie wyglądało, że rząd nie ma większości w parlamencie - ocenił politolog.
De facto rola posłów i senatorów została sprowadzona do zawijania w sreberko i przybijania pieczątek na tym, co rząd przyśle - dodał.
Tylko praca w podkomisjach?
Do nielicznych obszarów autonomii parlamentarzystów Wołek zaliczył pracę w podkomisjach, w których reprezentują oni przede wszystkim różnego rodzaju interesy branżowe i lokalne.
To, na co rząd swojemu parlamentarnemu zapleczu pozwala, to wprowadzanie do projektów rządowych takich niewielkich modyfikacji, które będą sprzyjały ważnym grupom interesów. Świetnie to widać we wszelkiego rodzaju regulacjach, które dotyczą grup zawodowych. Dopóki nie są to tematy jakoś tam politycznie gorące, to raczej nikomu nie zależy na szczególnym nadzorowaniu posłów w podkomisjach - mówił.
To są te poprawki, które pojawiają się "niewiadomo skąd" - najczęściej w podkomisjach, bo praca w podkomisjach jest słabo monitorowana przez rząd, a przez opinię publiczną - prawie wcale - dodał.
Parlament nie interesuje obywateli
Według politologa, to, co dzieje się w parlamencie, przestało interesować obywateli.
Deliberacja w parlamencie miała sens wtedy, kiedy obywatele uważali, że tam są naprawdę ich reprezentanci. Teraz ten wymiar misji parlamentu realizuje się w dużej mierze przez różnego rodzaju media, a parlament sprowadzony został do roli areny dla polityki partyjnej - ocenił.
Jak zaznaczył Wołek, przejęcie przez radę ministrów części obowiązków związanych z tworzeniem prawa nie musi być zjawiskiem jednoznacznie negatywnym.
W latach 90. bardzo wyraźnie było widać, ze posłowie są raczej "psujami" niż kimś, kto pomaga w reformowaniu państwa - powiedział.
W ocenie politologa, gdyby wpływanie na posłów służyło realizacji długookresowej strategii politycznej, byłoby to słuszne, bo "to rząd odpowiada ostatecznie za stan spraw publicznych w Polsce". Jego zdaniem jednak "w Polsce nie jest jednak tak, że rząd realizuje jakieś strategie polityczne".
Projekty absolutnie przypadkowe
Bardzo często do Sejmu trafiają projekty absolutnie przypadkowe, które komuś w ministerstwie wpadły do głowy, siłą rozpędu przeszły cały proces legislacyjny w ramach rządu i są przez rząd wspierane podczas prac sejmowych nie dlatego, że rząd uważa je za słuszne, tylko dlatego, że na żadnym etapie nie znalazł się nikt, kto by powiedział, że należy je wyrzucić do kosza - ocenił.
Co do zasady to przesunięcie odpowiedzialności za legislację na rząd jest słuszne, natomiast w Polsce nie jest wykorzystywane do tworzenia czy to dobrego prawa, czy jakichś strategii rozwojowych, i ich realizowania, tylko służy zaspokajaniu interesów grupowych, które w dużej mierze opanowały ministerstwa, albo bieżącym potrzebom partii - dodał.
Według Wołka słabnięcie ustrojowej pozycji parlamentu nie jest procesem nieodwracalnym. Rola parlamentu wzrośnie - jego zdaniem - zwłaszcza, jeśli okaże się, że po wyborach nie będzie stabilnej większości. Jak ocenił, odrodzeniu parlamentaryzmu mogłaby również sprzyjać m.in. reforma Senatu, który w obecnej formule jest - według niego - "zupełnie niepotrzebny".
Polityka europejska
W opinii politologa parlament mógłby ponadto stać się ważnym aktorem w obszarze polityki europejskiej.
Obecnie większość dyrektyw wdrażana jest w Polsce albo zupełnie mechanicznie, albo dodaje się do nich w nieprzejrzysty sposób zapisy pochodzące od grup interesów. Parlament może odgrywać istotną rolę właśnie jako miejsce rzeczywistego monitorowania ustawodawstwa europejskiego – ocenił.
Polska jeszcze długo nie będzie miała rządu, który będzie w stanie na bieżąco monitorować wszystko, co się dzieje w UE. W tej sytuacji to parlament mógłby zająć się pilnowaniem tego, żeby ustawodawstwo europejskie było zgodne z polskim porządkiem prawnym i polskimi interesami - dodał.
Z kolei w opinii dr. hab. Ryszarda Piotrowskiego, konstytucjonalisty z Uniwersytetu Warszawskiego, chociaż parlament wypełnia wciąż podstawowe zadania, jakie wyznacza mu konstytucja, napotyka zarazem poważne wyzwania.
Kryzys zaufania
Mamy do czynienia ze zjawiskiem, które można określić jako kryzys parlamentu – ocenił.
Zdaniem Piotrowskiego, jednym z jego ważnych wymiarów jest kryzys zaufania.
Jak wskazują wyniki majowych badań CBOS-u, parlamentowi nie ufa 54 proc. badanych. Zaufanie do Sejmu i Senatu deklaruje zaś zaledwie 34 proc. respondentów - zauważył konstytucjonalista.
O niskiej legitymizacji parlamentu świadczy również niewysoka frekwencja wyborcza - dodał.
Według konstytucjonalisty przyczyny kryzysu izb ustawodawczych są złożone i wynikają z szerszych przeobrażeń w sferze społeczno-gospodarczej, politycznej i kulturowej.
Do obniżenia znaczenia i legitymizacji społecznej parlamentu przyczyniły się - zdaniem Piotrowskiego - zwłaszcza "instytucjonalne i pozainstytucjonalne uwarunkowania rywalizacji politycznej".
Jak ocenił, do kryzysu społecznego zaufania dla parlamentu doprowadziła m.in. "rosnąca rola lobbystów i związana z nią oligarchizacja polityki, która sprawia, że proces tworzenia prawa w parlamencie staje się polem działań korupcyjnych lub quasi-korupcyjnych".
Według Piotrowskiego polityka parlamentarna cierpi też na podporządkowaniu mediom i regułom politycznego marketingu.
O ile media drukowane przyczyniły się do rozwoju parlamentaryzmu, o tyle telewizja przyczyniła się do jego kryzysu - ocenił.
"Tylko uwodzą wyborców"
Parlament przestaje się zajmować rzeczywistymi problemami, zamiast tego tworząc i rozwiązując problemy pozorne, służące uwodzeniu wyborców - dodał.
Zdaniem konstytucjonalisty to właśnie narzucany przez media elektroniczne imperatyw oglądalności oraz związana z nim konieczność ciągłej troski o wizerunek powoduje, że rząd wchodzi w kompetencje parlamentu i "mówi mu, co ma robić".
Powoduje to redukcję demokracji do władzy wyobrażeń polityków i dysponentów mediów o tym, co w danym momencie podoba się większości – ocenił.
Starania o oglądalność stymulują z kolei ciągłe konflikty i spory - im bardziej brutalne, tym chętniej pokazywane w telewizji. W związku z tym debata publiczna i debata parlamentarna upraszcza się i tabloidyzuje" - dodał Piotrowski.
Według niego podporządkowanie polityki mechanizmom gospodarki rynkowej powoduje, że "wynik wyborów w coraz mniejszym stopniu zależy od zalet intelektu i charakteru kandydatów czy ich zdolności rozwiązywania problemów wyborców, a w coraz większym - od ich umiejętności autopromocji oraz wielkości środków wydawanych na kampanię.
KOMENTARZE (0)
Do artykułu: Wielki kryzys parlamentaryzmu w Polsce. "Tracą nie tylko szacunek"